marisol jastzrebska napisał(a):
Ja nie jestem zadufanym człowiekiem a dzieci nie lubię i uważam że nie powinny podróżować samolotem jeśli rodzice nie umieją nad nimi zapanować bo tylko uprzykszają podróż innym
Właściwie mogłabym zacytować każdą wypowiedź, ale co mi tam.
Ciche i spokojne, nikomu nie przeszkadzające, to cudny kontrast dla dzieci z normalnych(?) rodzin, których ostatnio pełne są restauracje. Ich rodzice powinni płacić rachunki sąsiadów, którzy muszą znosić, te swoiste pokazy kindersztuby.
Słonimski napisał książkę o „Dzieciach, wariatach i grafomanach”. Uważał , że podobnie się zachowują.
"Moich przyjaciół nie widziałam wieki, więc umarłam z radości, kiedy zaprosili mnie na lancz do małej włoskiej restauracji, żeby się nagadać, za wszystkie czasy. Co prawda, wspomnieli o zabraniu swojego „synusia”, ale z komputerem, co miało go unieszkodliwić. Nie jestem za włóczeniem dzieci po knajpach, ale rodzice są przeciwnego zdania, o czym przekonałam się, również, nausznie. Wchodzimy. Kilka stolików, a przy każdym minimum jedno niemowlę, minimum dwoje starszych dzieci i czwórka rodziców, którzy usiłują je nakarmić, na siłę. Z czego tatusiowie mniej, bo wolą huśtać maleństwa, chodząc po sali. Nasz siedmiolatek dostaje z kolegą osobny stoliki wgapieni w Maca, jedzą wkładane im do ust, przez doskakujące mamusie, wielkie kłęby makaronu. Niemowlaki wrzeszczą, ale bez przekonania. Kelnerki odsuwają butelki ze smoczkiem i grzechotki, oraz pluszami, żeby postawić wielkie talerze. Po pół godzinie wiem już wszystko o synusiu i zwyczajach jego kolegi. O rozmowie nie ma mowy, bo co pewien czas jakieś obce dziecko usiłuje mi zabrać torebkę, albo słoneczne okulary. Jemy. Co pewien czas , moja koleżanka i jej koleżanka odkrawają kawał steka i biegną, podstępnie wepchnąć je w dzioby swoich pociech. Gdy się nie udaje, zjadają same i dalej czatują. Tatusiowie piją wino i wspominają kawalerskie czasy, ale milkną pod karcącym spojrzeniem mamuś. Jest głośno jak na arabskim suku. Czuję się okropnie, bo nie mam kogo dokarmiać. Żałuję rezygnacji z macierzyństwa, ale przestaję dochodząc do wniosku, że moje maleństwo musiało by mieć minimum 25lat. Jem sama, zastanawiając się, czy nie wepchnąć kawałka tuńczyka w usta mojej sąsiadki, żeby było rodzinnie, bo wszyscy karmią wszystkich. Dobrze, że się nigdy nie pocę, bo bym była mokra jak foka. Ale chyba tylko ja, bo reszta bawi się doskonale. Przewijanie maluchów i karcenie starszych, połączone z piciem wina, stwarza niepowtarzalny, rodzinny nastrój, a ja samochodem. Uciekam po deserze, ale nikt nie zauważa, bo przyjaciele ubierają dzieci i usiłują im nałożyć pstrokate, kosztowne czapeczki, w których wyglądają jak radzieccy clowni.
W tę niedzielę, z kolei, usiłowałyśmy z przyjaciółką zjeść lunch na Żoliborzu. Jest ona złą matką, bo sprzedała synka teściom i nie zabrała do knajpy. Dobrze zrobiła, bo w kolejnych restauracjach przy stołach siedziały wielodzietne rodziny i nie było stolika. Poszłyśmy na bułkę do Mini Europy. Od dziś w weekendy jem w sklepie".
Uwielbiam panią Hanię za ten tekst, bo jak widać nie wszystkim Pan Bóg odebrał rozum.